sobota, 29 czerwca 2013

Gapjer - Tom II

Miło nam powiadomić Wszystkich, że  już w lipcu ukaże się drugi tom naszej książki. Nosi on tytuł "Gdzie diabeł nie może... Dziewczyńska podróż dookoła świata. Antypody - Ameryka Łacińska".  Książka jest już dostępna w przedsprzedaży w sklepach internetowych Empik i Merlin.
Serdecznie zapraszamy do lektury!!!


środa, 24 października 2012

Gapjer na papierze...


Z wielką radością informujemy, że nasze podróżne zapiski doczekały się wersji drukowanej. Nasza książka "Gdzie diabeł nie może... Dziewczyńska podróż dookoła świata" ukaże się nakładem wydawnictwa Feeria. Premiera pierwszej z dwóch planowanych części będzie miała miejsce 25 października 2012.

poniedziałek, 19 września 2011

Podsumowanie


Zgodnie z obietnicą, przygotowałyśmy krótkie podsumowanie naszego wyjazdu. Pierwsze pytanie dotyczyło trasy. Gdybyśmy miały ułożyć ją na nowo, raczej nie wprowadziłybyśmy poważniejszych modyfikacji, a jedynie parę drobnych. Do dziś na przykład plujemy sobie w brodę, że nie przerwałyśmy podróży koleją transsyberyjską i nie zobaczyłyśmy Kazania w Rosji. To akurat będzie można jednak stosunkowo łatwo naprawić w przyszłości :-).
Jeżeli ktoś planowałby roczną podróż dookoła świata, mamy dla niego jedną generalną sugestię - zaplanować trasę tak, aby unikać skrajności klimatycznych. My byłyśmy na Syberii, w prawie już zimowej Patagonii, na boliwijskim Altiplano i w upiornych tropikach. Przekładało się to na zwiększony o co najmniej 1/4-tą bagaż, w którym miałyśmy grube polary, czapki, rękawiczki, kurtki gore-tex i ciepłe śpiwory. Gdybyśmy ominęły zimne rejony, nasze plecaki byłyby dużo lżejsze, czego wartości nie da się w podróży przecenić.
Odpuszczenie sobie odwiedzin tych miejsc, w naszym wypadku, nie wchodziło jednak w rachubę, bo to właśnie ukochane krajobrazy P. W naszej podróży mogłybyśmy pominąć Japonię, dostanie się do której wymagało od nas zboczenia z trasy i wydania takiej ilości pieniędzy, za jaką mogłybyśmy podróżować po Indochinach co najmniej dwa razy dłużej. W naszym przypadku, podróż do Japonii była wielkim marzeniem J, zrealizowanym ku jej ogromnej radości. Gdyby jednak nie japońskie fascynacje, kraj Kwitnącej Wiśni należy raczej omijać w trakcie tego typu wypraw. Za bardzo na uboczu, za drogo i tak specyficznie, że nie każdemu przypadnie to do gustu. Zupełnie inne wrażenia mamy z Chin, które były dla nas najtrudniejszym krajem w całej podróży. Ominąć się ich nie da, ale dziś zamieniłybyśmy dwa z pięciu tygodni spędzonych w Chinach na przedłużenie pobytu w Wietnamie, Kambodży i Laosie.
Największe modyfikacje w naszej trasie wprowadziłybyśmy jednak w Ameryce. Bogate w obecne doświadczenia, zapewne nie przekroczyłybyśmy granicy argentyńsko - chilijskiej w północnej Patagonii, tylko kontynuowałybyśmy podróż na północ w Argentynie, która jest krajem o niebo ciekawszym niż Chile. Po dwóch pobytach w Chile, P uważa, że państwo to ma do zaoferowania zaledwie trzy naprawdę ciekawe miejsca: Patagonię, pustynię Atacama i Wyspę Wielkanocną. Rzut oka na mapę pozwala stwierdzić, że Argentyna ma takie połacie Patagonii, że Chile nie jest w stanie zaoferować tu niczego nowego. Chilijski Park Torres del Paine obfituje w krajobrazy bardzo zbliżone do argentyńskiego Los Glaciares. Krajobrazy Atacamy są piękne, ale zarówno po stronie argentyńskiej, jak i boliwijskiej, bardzo do siebie podobne. Wyspa Wielkanocna to zupełnie inna bajka - polinezyjska w charakterze, należy do Chile dość „przypadkowo” i raczej ciężko uznać odwiedzenie jej za równoznaczne z wizytą w tym kraju. Podsumowując, naszym subiektywnym zdaniem, Chile można bez większego żalu ominąć.
My z Boliwii pojechałyśmy do Brazylii. Było to jednak związane z odwiedzinami u taty J, który tam właśnie mieszka. Gdyby nie te okoliczności, kontynuowałybyśmy podróż przez północne Peru do Ekwadoru i być może dalej do Kolumbii. W naszej zgodnej ocenie, Brazylia, biorąc pod uwagę jej ogrom, nie jest szczególnie interesująca turystycznie. Jedyne miejsce, którego nie można ominąć, to Wodospady Iguaçu na pograniczu brazylijsko - argentyńsko - paragwajskim.
Z brazylijskiego São Paulo przeleciałyśmy do Panamy. W Ameryce Środkowej, aż do granicy Hondurasu z Gwatemalą lało niemalże non stop, co na pewno nie wpłynęło dobrze na nasz odbiór regionu. Starając się jednak ocenić Amerykę Środkową trzeźwym okiem, uważamy, że jej południowa część, do granic Hondurasu (z wyjątkiem panamskiego Bocas del Toro), nie jest aż tak fascynująca, aby poświęcać jej zbyt dużo czasu. Gdybyśmy miały odbyć nasza podróż ponownie, to albo w ogóle zrezygnowałybyśmy z pobytu w Ameryce Środkowej na rzecz Ekwadoru, Kolumbii i Wenezueli, albo poleciałybyśmy do San Pedro Sula w Hondurasie i po krótkim pobycie w tym kraju, troszkę dłuższym w Gwatemali, spędziłybyśmy znacznie więcej czasu w Meksyku.
Jak już parokrotnie pisałyśmy, nie jesteśmy w stanie stworzyć rankingu miejsc najpiękniejszych. Za każdym razem, gdy jesteśmy pytane o najładniejsze czy najfajniejsze miejsce, zgodnym chórem odpowiadamy, że możemy jedynie wskazać to najmniej fajne i jest to bez dwóch zdań Singapur. Na drugim końcu skali plasuje się prawie cała reszta. Przyciśnięte do muru, możemy jednak pokusić się na pewne podsumowujące rankingi. Nie jesteśmy w stanie wskazać najciekawszego kraju, ale możemy powiedzieć, które są naszym zdaniem, ciekawsze od swoich sąsiadów. Całe Indochiny (Wietnam, Laos, Kambodża) są fascynujące, oferują przepiękne krajobrazy i zabytki (w tym nieustający nr jeden na naszej liście, czyli kompleks świątyń Angkoru), powalające na kolana jedzenie, a także uśmiechniętych i przyjaznych ludzi. Mają niestety także jeden poważny minus. To najpopularniejsze miejsce na świecie, zaraz po turystycznych gettach basenu Morza Śródziemnego czy Jukatanu. Ilość turystów od Hanoi po Bangkok jest przytłaczająca. Indie to kraj, który kocha się lub nienawidzi, niewątpliwe jednak jest to najbardziej kolorowe i fascynujące państwo, jakie odwiedziłyśmy (pod względem „inności” i odmienności kulturowej porównywalne tylko z Japonią). Zdecydowanie jednak nie jest to miejsce dla każdego. Jeśli, podobnie jak P, ma się niską tolerancję na wszechogarniający syf i brud oraz źle znosi seksualne zaczepki mężczyzn, którzy nie przepuszczą żadnej okazji, żeby poocierać się w tłumie o Europejkę - to Indie należy raczej omijać.
Zgodne jesteśmy jednak, że najciekawszym krajem Azji była Indonezja. Każda wyspa to inny świat, każda na swój sposób fascynująca. To jest miejsce, do którego będziemy wracać na pewno. Tropikalna dżungla Sumatry, wulkany Jawy, plaże i rafy koralowe Bali i Lomboku - raj. Pomimo deszczu i karaluchów :-).
W Ameryce Południowej nasze serce skradło Peru, zarówno jego kolonialne miasta jak i dzikie rejony Altiplano z przepięknymi górami, rzekami, dolinami etc. Boliwijskie salary i ich okolice to także jedne z najbardziej niezwykłych krajobrazów, jakie dane nam było oglądać w trakcie tej podróży, zaraz obok geotermalnych okolic Rotorua w Nowej Zelandii. Późna jesień w parku narodowym Los Glaciares w argentyńskiej Patagonii również zapiera dech w piersiach. Na drugim krańcu skali klimatycznej umieszczamy karaibskie raje na Bocas del Toro w Panamie i plaże Jukatanu w okolicach Tulum.
W Ameryce Środkowej i Północnej (jeśli mamy się trzymać prawidłowych podziałów) Gwatemala i Meksyk to miejsca z najlepszym jedzeniem, ciekawą kulturą indiańską (co nadaje rejonowi niezwykłego kolorytu) oraz fascynującymi zabytkami Majów i Azteków.
Miasta nie są mocną stroną całego pozaeuropejskiego świata, ale zawsze chętnie wrócimy do Hongkongu, Sydney, Tokio i Ciudad de México. Nie mamy też wątpliwości, że mimo iż w całej Azji jadłyśmy jak królowe, najlepsze jedzenie oferują Chiny i Indie (oczywiście jeśli ma się dużą tolerancję na dania bardzo ostre. Współczujemy tym, którzy jej nie mają, bo będą w tych krajach cierpieć).
Last but not least - finanse. To temat trudny, ponieważ wzbudzający ogromne emocje i zaciekawienie. Nasza podróż nie była najtańsza. Rozumiemy przez to, że taką samą trasę jak nasza, można by przejechać taniej. Zawsze (z kilkoma wyjątkami, które można zliczyć na palcach jednej ręki) spałyśmy w prywatnych pokojach. Nocleg w dormie to zazwyczaj duża oszczędność. Nurkowałyśmy, snorklowałyśmy, chodziłyśmy na kilkudniowe trekkingi, jeździłyśmy na słoniu, wypożyczałyśmy rowery, skutery etc. To wszystkie rozrywki są drogie, a nurkowanie wręcz bardzo drogie. Rezygnacja z nich byłaby ogromną ulgą dla portfela. Inną kwestią mającą ogromny wpływ na nasz budżet było fakt, że przez cały rok podróżowałyśmy naprawdę bardzo szybko. Gdybyśmy zamiast 27 krajów, zwiedziły 10 i w każdym z nich zostały miesiąc, pomieszkując dłużej w wybranych rejonach, obniżyłoby to koszty naszej podróży o co najmniej 1/3. Poza Japonią, Nową Zelandią, Argentyną i Chile, nie oszczędzałyśmy na jedzeniu. Spotykałyśmy w podróży ludzi, którzy odżywiali się wyłącznie kanapkami z dżemem lub chińskimi zupkami. My do takiej grupy się nie zaliczamy - zarówno w Polsce , jak i w podróży staramy się jeść zdrowo i różnorodnie, co wiąże się z kosztami. Tam gdzie tylko było to możliwe, a jedzenie w knajpach bardzo drogie - gotowałyśmy same. Dotyczy to właściwie wyłącznie Australii, Nowej Zelandii, Japonii, Argentyny, Chile i Brazylii. We wszystkich pozostałych miejscach jadłyśmy w knajpach. Bardzo często było to uliczne, tanie jadłodajnie, które przyprawiłyby o zawał każdego inspektora Sanepidu, ale jednak było to jedzenie „na mieście”. Okazjonalnie pozwalałyśmy sobie na kulinarne szaleństwa, zazwyczaj były to dania z rybami i owocami morza, jakich nie możemy zjeść w Warszawie.
Średni miesięczny koszt naszej podróży to 5500 złotych na osobę. W skali roku to wydatek 65 000 złotych na osobę. W tej kwocie mieści się absolutnie wszystko, w tym 11 000 złotych na osobę na wszystkie przeloty i drogie ubezpieczenie podróżne. Średni dzienny koszt liczony w dolarach to 50 USD na osobę, nie wliczając przelotów. Znamy ludzi, którzy podróżują za 20 USD na dzień i wiemy, że się da. Pytanie tylko, co robią w podróży poza przemieszczaniem się najtańszymi środkami transportu. Jeśli ktoś będzie przekonywał, że wydaje 10-15 USD na dzień, nie rezygnując równocześnie z rozrywek typu trekkingi, wycieczki, snorkling, nurkowanie i... piwa, to takie opowieści należy między bajki włożyć. Najdroższe kraje w całej podróży to Japonia i Nowa Zelandia. Najtańsze były Indochiny, Malezja, Nikaragua, Honduras i Gwatemala. Gdybyśmy spędziły rok w Azji Południowo - Wschodniej, szacujemy, że potrzebowałybyśmy połowy powyższej kwoty, może nawet mniej. Gdybyśmy poruszały się „szlakiem anglosaskim” (szlak wielu, anglosaskich zazwyczaj, turystów, który obejmuje wyłącznie miejsca o mocno europejskiej kulturze, często byłe kolonie, gdzie dogadać się można po angielsku) od Singapuru i Hongkongu przez Australię, Nową Zelandię, Hawaje, po USA, czy Kanadę, potrzebowałybyśmy co najmniej podwójnej kwoty. Generalizując, Ameryka Łacińska jest droższa od Azji, ale i tam można przeżyć tanio. Peru, Boliwia oraz kraje Ameryki Środkowej (poza Kostaryką) to najtańsze jej rejony.

poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Warszawa


Jesteśmy w domu! Po podróży pociągiem, która minęła szybko i bez niespodzianek, wieczorem 24 sierpnia wysiadłyśmy na peronie warszawskiego Dworca Centralnego. Ledwie doszłyśmy do siebie po pierwszym szoku – wybitnie paskudna stacja poddana została gruntownej renowacji, co zdecydowanie wyszło jej na dobre – gdy naszym oczom ukazał się obrazek niezwykły. Stanowiła go w części zasadniczej nasza przyjaciółka Ania, elementami dodatkowymi były...  strój kaszubski (?), biało - czerwone goździki i nielichy bochen chleba z solą. Jak się wkrótce okazało, „krakowiaków i górali” były jeszcze dwie sztuki (Asia i Kasia), które w pełnej krasie podziwiać można na zdjęciach. Dziewczyny zostały absolutnie gwiazdami peronu, pozostali pasażerowie wyciągali komórki, aby zrobić im fotki. Byli też inni nasi przyjaciele, rodzina P i wspaniałe transparenty „Witajcie zdobywczynie świata” i ... „Keine Grenzen” :-)). Generalnie niespodzianka była wspaniała. Dziękujemy!!!

Nasza podróż dobiegła końca i ciężko podsumować ją jednym zdaniem. Spędziłyśmy w drodze 361 dni, odwiedziłyśmy 27 krajów, spałyśmy w niezliczonych hostelach i schroniskach, przemieszczając się wszystkimi możliwymi środkami transportu. Niewątpliwie wyjazd ten spełnił wszystkie nasze oczekiwania, dał nam dużo radości, satysfakcji oraz niezapomnianych doświadczeń i wspomnień. Czasami bywało ciężko, byłyśmy chore lub zmęczone, ale gdybyśmy mogły dziś cofnąć się w czasie dokładnie o rok, podjęłybyśmy taką samą decyzję o wyjeździe.
Dziękujemy, że śledziliście naszą przygodę, wzbogacając ją Waszymi uwagami i komentarzami!  Blog gapjerowy zamilknie; zainteresowanych kwestiami technicznymi zapraszamy do korespondencji prywatnej (justminc@o2.pl i paulina.pilch@gmail.com).
Uściski dla Wszystkich!!!
JiP

wtorek, 23 sierpnia 2011

Dwa kroki do domu



Ostatnie dwa dni naszej rocznej podróży spędzamy w Berlinie. Towarzyszy nam dziwne uczucie - spacerujemy mianowicie po jego ulicach, odnosząc wrażenie, że wyrwałyśmy się właśnie z Warszawy na długi weekend, jakby nie było za nami całego roku spędzonego w drodze. Gwatemala wydaje się już odległa; o Mongolii, w której byłyśmy chyba lata świetlne temu, nawet nie wspominając :-). Z drugiej strony, świadomość, że jutro wysiądziemy z pociągu na naszym kochanym, śmierdzącym i obrzydliwym Dworcu Centralnym również wydaje się dziwna. Pierwsze dni spędzimy spotykając się z bliskimi, ale co potem? J obawia się, że najpóźniej piątego dnia wstanie z kanapy i stwierdzi, że najwyższy czas ruszyć dalej.

W Berlinie po raz kolejny mogłyśmy przekonać się, jak bardzo odmienne są nasze gusta. Niemiecka stolica jest jednym z ukochanych miast P. Jest to jeden z powodów, dla których tu przyjechałyśmy. O ile P nie podziela zachwytów J nad Nowym Jorkiem, tak J jest bardzo rozczarowana Berlinem. Sucho oświadczyła, że rozumie, o co chodzi P odnośnie historii miasta i jego życia kulturalnego, ale nie podziela jej odczuć dotyczących atmosfery oraz estetyki tego miejsca. Kończymy więc naszą podróż życia w typowy dla nas sposób, czyli spierając się (na szczęście nie na poważnie :-). Jedno co nas łączy, po częściowej prohibicji w Meksyku (alkohol sprzedawany był tam tylko do określonej, wczesnej godziny, którą jakimś dziwnym trafem zawsze udawało nam się przegapić) i Stanach (zakup piwa wymagał uprzedniego zlokalizowania sklepu z licencją,) to zachwyt, że jesteśmy wreszcie w „normalnym” :-) kraju, w którym piwo sprzedaje się (i pije) zawsze i wszędzie (to ostatnie sformułowanie należy traktować dosłownie). W dodatku smakuje ono wybornie :-). Nie wspominając o tym, że prawie wszędzie można kupić Lecha, Tyskie i Żywca. Może stąd to zamieszanie w naszych głowach…

Berlińska instytucja - curry wurst i piwo
 


Pomnik ofiar Holocaustu, kontrowersyjny ale robi wrażenie
Dawny słupek graniczy z zapomnianym już w Polsce znakiem DDR
Wbrew pozorom nie dotarłyśmy jeszcze do Warszawy - ta tablica znajduje się na dworcu metra Warschauer Platz

Szczęśliwego Nowego Jorku




Ostatnie dni były bardzo intensywne. Przede wszystkim, dzięki gościnności naszego przyjaciela, Shampy’ego, korzystałyśmy z uroków Nowego Jorku i miasteczka New Brunswick w stanie New Jersey. W ciągu zaledwie 5 dni zdążyłyśmy odwiedzić słynny uniwersytet w Princeton (należący do Ivy League), którego siedziba przypomina nieco filmowy Hogwarth, trekkingować po wzgórzach Del Water Gap, oddać się nowojorskiemu szaleństwu ubraniowych zakupów, zobaczyć w kinie doskonały film „The Help”, podziwiać najlepszą kolekcję szkieletów dinozaurów na świecie w Natural History Museum i - rzecz jasna - przemierzyć ulice Manhattanu wzdłuż i wszerz. Naszemu pobytowi niezwykłego kolorytu dodawał fakt, że czas spędzałyśmy wśród Indusów - jadłyśmy jedzenie z subkontynentu, robiłyśmy zakupy w indyjskich sklepach (wracamy do domu z plecakami pełnymi orientalnych przypraw i masala) oraz uczyłyśmy się jak wybierać idealne mango (choć to, rzecz jasna, spotkać można tylko w Indiach :-). NY bardzo nam się spodobał, szczególnie J, która zakochała się w jego żółtych taksówkach i niezwykłej atmosferze. Poniżej kilka fotek z naszych spacerów po Big Apple:



Najlepsze hot-dogi tylko w Central Parku ;-)
Im większy kryzys, tym większa flaga - nowojorska giełda
 


Del Water Gap
 





Przy Ground Zero - pomnik poświęcony pamięci strażaków, którzy zginęli 11/9
Cały NY przygotowuje się do obchodów 10 rocznicy ataków 11/9. Wieża na miejscu dawnego WTC na ukończeniu

czwartek, 18 sierpnia 2011

Kurorty



Pierwszym niemiejskim rejonem, odwiedzonym przez nas w trakcie tej podróży, była Syberia. Ostatnim – meksykański Jukatan i jego kurorty. Trudno znaleźć dwa równie odmienne światy, zarówno pod względem kultury, jak i krajobrazu. Plaże Jukatanu warte były zobaczenia (choć żadna z nas nie przepada akurat za kąpielami słonecznymi; oglądamy w zachwycie kolory morza i po kąpieli, uciekamy szybko w cień) nawet za cenę zniesienia tandety i hałasu. A te mają się wyjątkowo dobrze, szczególnie na wyspie Cozumel i Playa del Carmen. Bary i restauracje, w których obsługa udaje, że nie zna hiszpańskiego (dlaczego? Nie wiemy i pomimo wielu prób, nie potrafimy tego rozgryźć) oraz tysiące sklepów z wybitnym badziewiem, wśród którego królują koszulki gloryfikujące stan upojenia tequilą albo zdolności seksualne właściciela. Nie trzeba właściwie dodawać, że przeciętny ich posiadacz jest brzuchatym Amerykaninem w średnim wieku, zaśmiewającym się do rozpuku z napisów w stylu – „I have Ph.D. – pretty huge dick”. Pamiątkowe t-shirty na Jukatanie przebiły nawet te z Khao San Road w Bangkoku, rzecz w którą jeszcze niedawno byśmy nie uwierzyły.

To nas akurat bardzo rozbawiło - reklama Irish Pubu na Cozumel
 

Nurkowanie na Cozumel nie rozczarowało i warte było spędzenia tam dwóch dni, choć tym, którzy nie uprawiają tego sportu, z całego serca radzimy trzymać się od wyspy z daleka. Nie ma tam absolutnie nic interesującego, do jedynej ładnej plaży jest 20 km, a transportu publicznego brak. Playa del Carmen jest, obok Cancún, największym kurortem Jukatanu, ale ma przynajmniej piękną piaszczystą plażę w samym centrum miasteczka i pozostałości rafy, które można oglądać bez konieczności wynajmowania łodzi. Podsumowując, Tulum nie bez powodu cieszy się opinią miejsca spokojnego i mało zatłoczonego. Zrozumiałyśmy to jednak dopiero wtedy, gdy z niego wyjechałyśmy. Także tamtejsza plaża z pozostałościami dawnej fortecy Majów bije wszystkie inne na głowę. 




Jesteśmy już w Nowym Jorku. Ku naszemu ogromnemu zaskoczeniu, przekroczenie granicy amerykańskiej odbyło się bez żadnych pytań, sprawdzania bagażu (np. w poszukiwaniu legendarnej kiełbasy przemycanej z Polski), a pracownicy amerykańskich linii lotniczych nie zapytali, czy mamy bilet wylotowy. Pierwszym miastem na naszej trasie była Moskwa, dwoma ostatnimi Nowy Jork i Berlin. Wbrew pozorom, różnice będą tu znacznie mniejsze niż pomiędzy Syberią i Jukatanem. Przy Moskwie, Nowy Jork sprawia wrażenie miasta spokojnego i …skromnego. Nie bez kozery, rosyjska stolica jest od kilku lat klasyfikowana jako najdroższe miasto na świecie. 

Central Park